Osiemdziesięciodwuletni Franz Pajunk wielokrotnie przebywał we wnętrzu pałacu von Eichstäettów w Sławikowie pod Raciborzem. Pracowała tam, jako jedna z czterech Dienstmädel, dama jego serca Marta Dziadzka. Normalnie do pałacu zwykli ludzie dojścia nie mieli, bo niby w jakim celu mieli się kręcić wśród hrabiów, książąt i generałów goszczących tutaj na co dzień.
Pałac należał do największych obiektów tej części Śląska; liczył 100 sal, ponadto w środku znajdowała się kaplica, osobno chrzcielnica, ogromne piwnice, miał zapasowe wyjście podziemne.
Wojna nie zniszczyła pałacu. Wszystko, co można było z niego wykraść – grawerowane naczynia, wspaniałe meble, kafle, kominki, piece, boazerie, marmury, figury i ornamenty przyozdabiające wnętrza – wykradziono po wojnie. Ostatni etap zniszczeń, pod pozorem przejęcia obiektu na cele rekreacyjne, nastąpił przed paru laty.
Z komnatami pałacowymi było tak: ojciec Rudolfa von Eichstäetta, Franz, zgłosił władzom III Rzeszy jedynie 99 ukończonych komnat (tę setną trzymało się nie otynkowaną od wewnątrz), w związku z czym płacił automatycznie niższy podatek, a (uwaga!) na wypadek wojny nie był zobowiązany udostępniać w pierwszej kolejności pomieszczeń dla np. rannych żołnierzy. Zatajenie liczby pomieszczeń pałacowych wymyśliła prawdopodobnie chytra małżonka Rudolfa, baronowa Maria Teresa Kleifeld, w której rodzinie co drugi mężczyzna był pułkownikiem albo generałem.
Eichstäettowie wiedli w Sławikowie żywot „artystów”. Niemal codziennie w pałacu odbywały się uczty, do godzin porannych w wielu pomieszczeniach paliły się światła; często dochodziły zza muru pałacowego wesołe śmiechy i pokrzykiwania na wilczury biegające po parku. Bardzo dużo pracy miała służba – cztery wiejskie kobiety do ciągłego sprzątania i podawania do stołu oraz dwie kuch-mistrzynie, przygotowujące do konsumpcji nie tylko mięsiwa i ciasta, lecz piekące również świeże bułki i chleb. Do pilnowania ogrodów, kwiatów i drzew państwo zatrudniali trzech mężczyzn, w stajni pracowali stajenny i stangret, w gorzelni – gorzelnik, w kuźni – kowal, a do obrządku 280 krów, 4 wołów, 300 gęsi, indyków, bażantów hodowlanych oraz 500 świń Eichstäettowie zatrudniali stale 10-12 osób. Zdaniem Franza Pajunka, za sprzedany tucz, krowy i gorzałkę można było utrzymać całą służbę. Profit płynący z upraw 4 tysięcy hektarów ziemi i sprzedaży drewna z 400-hektarowego lasu Eichstäettowie zgarniali do własnej kieszeni.
Niestety, hrabiostwo nie mieli dzieci, zwłaszcza pani baronowa bardzo cierpiała z tego powodu. Niektórzy twierdzili, że w pewnych okresach życia piła z tego powodu dużo alkoholu. Maria Teresa z Kleifeldów była osobą bardzo łaskawą dla służby i całego otoczenia dworu. Często obdarowywała napotkanych podczas spacerów przypadkowych ludzi (a pod pałac przychodzili mieszkańcy wielu okolicznych wsi) drobnymi sumami pieniędzy. Na święta, zwłaszcza na Boże Narodzenie, wszyscy domownicy wraz z ich rodzinami otrzymywali wcale okazałe upominki. Baronowa pamiętała również o biednych, zapraszała ich w przededniu Wigilii na ryby z bułkami i kapustą, częstowała piernikami.
Ale najbardziej lubiła kwiaty. Przed wejściem do pałacu rosły specjalnie sprowadzone z Holandii róże. Pan Pajunk jeszcze je pamięta (ludzie po wojnie wykopali rośliny i posadzili w swoich ogródkach). Wspaniale utrzymany był park; przez kładkę przerzuconą ponad drogą, zwaną dziś Parkową wchodziło się do sadu i szklarni. Tam gdzie były urządzone rabaty i rosło mnóstwo sałaty, pietruszki i porów, stoją teraz dwa rzędy domów, wśród nich dom Franza Pajunka.
W towarzystwie wnuczki Franza Pajunka, Aliny, zwiedzamy ruiny prześwietnego zamku, z którego jeszcze nie tak dawno ludzie wynosili ostatnie meble, rwali dookoła rynny, zdejmowali dachówki, nawet odrywali ze ścian kafelki i tapety. – O, tu była jeszcze do niedawna wmurowana marmurowa wanna, a tam resztki kuchni – pokazuje mi Alina. Dziewczyna wie dokładnie, gdzie stały wykonane z piaskowca dwa potężne anioły, pamięta herby zdobiące wejścia, kolory marmurów w holu głównym, zegar pałacowy; pan Franz pamięta nawet, w którym miejscu znajdowała się kręgielnia, a także dodatkowe zasilanie prądotwórcze do dwóch pomieszczeń z urządzeniami telefonicznymi. Od (nieżyjącej już) żony Marty wie o czterech sypialniach, które posiadali do swojej wyłącznej dyspozycji właściciele pałacu.
W roku 1994 odwiedziła mocno już zniszczony pałac siostrzenica Eichstäettów, mieszkająca w Hamburgu. Pani von Reibnitz przyjechała do Sławikowa dużym karawaningiem, z męską „obstawą” i dwoma wielkimi psami. – Ci państwo spali, myli się i gotowali w przyczepie, nie chcieli u nas zamieszkać, ale bardzo ich interesowało to, co stało się z pałacem po wojnie. Hrabina płakała, gdy przekroczyła próg wnętrza pałacu, a zupełnie nie mogła powstrzymać się od łez, gdy podeszliśmy pod rodzinną nekropolię. Powyrywano tam wszystko – okna, drzwi, ołtarz; nie wiadomo kiedy wykradziono trumny. Z dawnych ozdób pozostały jedynie dwie sterczyny.
Pani von Reibnitz ma znowu przyjechać do Sławikowa. Może zlituje się nad pałacem i zechce jeszcze coś z niego zrobić? Wiosną tego roku Sławików oglądało dwóch bogatych Niemców; oświadczyli, że nie chcą nabyć pałacu, nawet gdyby państwo polskie podarowało im obiekt za darmo.
Engelbert Miś
SCHLESISCHES WOCHENBLATT
Nr 50 (246) z dnia 13-19 XII 1996r.
"Totengeläute für Slawikau"